Moje
pierwsze wspomnienie związane z Gabrysią sięga do czasu, gdy cieszyłam się
ostatnimi chwilami bycia najmłodszą pociechą w rodzinie. Chodziłam wtedy do
zerówki, mój brat natomiast do klasy o rok starszej. Odległość, jaką musieliśmy
przebyć, aby dostać się do domu (około pięciu kilometrów) była zbyt duża, jak
na nasze małe nóżki. Moje starsze siostry uczyły się wówczas w gimnazjum i
codziennie do szkoły zabierały nas rano gimbusem. Mateczka, wtedy jeszcze nie
tak tytułowana jak dziś (wówczas nosiła tytuł „mamunia”), ratowała nas z
opresji za pomocą roweru typu składak. Jedno z nas jechało na bagażniku, a
drugie siedziało na ramie. Gdy gdzieś w brzuchu Mateczki pojawiło się nie znane
mi jeszcze młodsze rodzeństwo, sytuacja nie uległa zmianie. Mateczka dalej
woziła nas rowerem do domu.
Skoro
byliśmy rozpoznawani na ulicy, kiedy jadąc we trójkę wołaliśmy do wszystkich
mijanych ludzi „dzień dobry”, to ileż frajdy mógł nam sprawić czwarty pasażer!
Wszystko
przepadło z chwilą narodzin Gabci. Odtąd widać było już tylko dwójkę małych
uczniów z tornistrami idących do domu, lub jedzących kanapki gdzieś na stojakach na butelki.
Moje
miejsce w domowej hierarchii uległo zmianie. Z najlepszej pozycji najmłodszego
dziecka, wyręczanego przez starsze rodzeństwo i rozpieszczanego przez mamusię,
spadłam na niższe miejsce, prawie najmłodszego, na które starsi zrzucali drobne
obowiązki, typu zanieś – przynieś, i które nie mogło już doprosić się uwagi
rodziny. Teraz rozumiem frustrację mojego starszego brata, który przeżywał te
katusze przez 9 pierwszych lat swojego życia.
Pierwszym
obowiązkiem moim i Szymona jaki pamiętam, i jaki był związany z Gabrysią, było
usypianie jej. Polegało to na jednostajnym bujaniu wózka. Czasami do tego
stopnia, że dziecko było z niego lekko wrzucane w powietrze. Do dziś nie
rozumiem, jak telepanie wśród stukotu kółek wózka i jęku sprężyn mogło uśpić
Gabrysię.
Później, w miarę gdy wszyscy dorastaliśmy, poszerzono nam zakres obowiązków. Często ja i
Szymon zostawaliśmy sam na sam z małym, ryczącym potworkiem, którego trzeba
było ubrać, nakarmić i wywieźć na spacer. Ech, te spacery! Zawsze wymuszane
przez Gabcię w czasie najciekawszych programów telewizyjnych, ten spór z bratem
o to, kto pójdzie z wózkiem tym razem, ta walka z młodszą siostrą, która
protestując przeciwko zawracaniu wyskakiwała z wózka wśród łez, śliny i taczała
się po ziemi… To była szkoła życia. Wielka lekcja cierpliwości.
Inną
lekcją, jaką od niej dostałam, była to lekcja o dziwo czujności i refleksu.
Działo się to niedługo po tym, jak Gabrysia stanęła na nogi. Odkrywała świat
samodzielnie poruszając się po podwórku, a nawet często wyruszając poza nie,
najczęściej śledząc poczynania kota. Jeżeli tylko drzwi nie były zamknięte,
Gabrysia znikała. W pewnym momencie człowiek zdawał sobie sprawę z nieobecności
siostry, wybiegał na podwórko, potem na drogę, dostrzegał ją na ulicy
zatrzymaną przez sąsiadów (dzięki Wam serdeczne!), lub hen gdzieś daleko wciąż
oddalającą się od domu. Wtedy zaczynała się szaleńcza pogoń, istne polowanie na
dziecko, które po dopadnięciu trudno było jakoś dodźwigać z powrotem do domu.
Obowiązek
zajmowania się Gabcią spadł ze mnie, kiedy wyjechałam do Lublina do liceum.
Nie
wiadomo, kiedy Gabrysia urosła (nie tylko wzdłuż), zaczęła poprawnie mówić, a
nawet zaczęła już naukę samoobsługi, w czym skutecznie przeszkadza jej
Mateczka. Nie żeby nie chciała rozwoju swojego dziecka. Ona po prostu nie
potrafi nie wyręczać nikogo, tym bardziej Gabrysi, wiedząc, że zrobi to lepiej
i szybciej. Ale, ale, to też się nadrobi. Mateczko – tylko pracuj nad sobą!
Moja
więź z Gabrysią jest szczególna. Jako człowiek z deka autystyczny nie
potrzebuję słów, aby się z nią porozumieć. Albo też mówimy w swój własny,
pozbawiony logiki sposób, co powoduje duże ilości śmiechu.
Gabcia
wyraża swoje emocje obrazkami. Kiedy wyjeżdżałam do Lublina rozpoczynając
naukę, dostałam od niej obrazek przedstawiający naszą rodzinę. Długo nie
opuszczał Lublina. Po wakacyjnym powrocie do domu ramka się rozbiła, ale
obrazek pozostał. A ile w tym życiu było „Listów do Judytki”. Największy dowód
miłości dostałam jednak, gdy pierwszy raz nie przyjechałam do domu na weekend.
Zostałam w internacie. Już w sobotę odebrałam telefon i wysłuchałam relacji o
tym, jak Gabcia przeżywa moją nieobecność. Powiedziała: „Judysiu, tensknieł za
Tobą”. Nic więcej nie muszę opisywać, ale powiem, że nie było chyba tygodnia,
żebym w piątek wracając do domu nie otworzyła drzwi i nie zobaczyła… Gabci
biegnącej w moją stronę, wieszającej się na mnie i wołającej: „Już wróciłaś!
Już jesteś!!!”