środa, 24 października 2012

Przepisów kilka

Ach! Ta samowola Adminki wprost nie zna granic! Oto dziś publikuje wybrane przez siebie przepisy Gabci. Bo, jakby ktoś nie wiedział, Gabrysia uwielbia tworzyć przepisy kulinarne. Są one po prostu boskie. To tak w ramach rozruszania bloga ;)

Jeszcze nikt nie próbował tego przyrządzić, ale może znajdą się chętni i podzielą się wrażeniami;)

Herbata z szałwi

1 kg szałwi

Herbatę zaparz. Dodaj do tego szałwię z papierem. Herbata jest gotowa z szałwią. Dodaj cukier puder z nalewką. Herbata jest już gotowa.

Placki ziemniaczane

1 kg bułki tartej
2 dag mąki pszennej

Mąkę wgnieć w placki. Smażysz to na patelni. 
Kładź z patelni usmażone placki ziemniaczane. 
Dodaj sól i pieprz i gotowe.

Ziemniaki z masłem

2 worki ziemniaków
3 miody
4 kremy

Na patelni usmaż jaja. Dosadź ziemniaczki umyte, ubrane. Nie zapomnij o śmietanie. Śmietanę dolej do patelni. Smaż jeszcze jeden raz.
Dopraw solą i pieprzem do smaku. W widelcu i talerzu jest już gotowe.

Makaron smażony

1 paczka świderek
2/3 marchewki
Usmaż świderki na lekkim ogniu i dosyp wegety. Z patelni weź świderki, marchewkę. Dodaj do alerza sól i gotowe do jedzenia.

wtorek, 16 października 2012

Gabrysia jaką znam. Oczami Judyty


Moje pierwsze wspomnienie związane z Gabrysią sięga do czasu, gdy cieszyłam się ostatnimi chwilami bycia najmłodszą pociechą w rodzinie. Chodziłam wtedy do zerówki, mój brat natomiast do klasy o rok starszej. Odległość, jaką musieliśmy przebyć, aby dostać się do domu (około pięciu kilometrów) była zbyt duża, jak na nasze małe nóżki. Moje starsze siostry uczyły się wówczas w gimnazjum i codziennie do szkoły zabierały nas rano gimbusem. Mateczka, wtedy jeszcze nie tak tytułowana jak dziś (wówczas nosiła tytuł „mamunia”), ratowała nas z opresji za pomocą roweru typu składak. Jedno z nas jechało na bagażniku, a drugie siedziało na ramie. Gdy gdzieś w brzuchu Mateczki pojawiło się nie znane mi jeszcze młodsze rodzeństwo, sytuacja nie uległa zmianie. Mateczka dalej woziła nas rowerem do domu.
Skoro byliśmy rozpoznawani na ulicy, kiedy jadąc we trójkę wołaliśmy do wszystkich mijanych ludzi „dzień dobry”, to ileż frajdy mógł nam sprawić czwarty pasażer!
Wszystko przepadło z chwilą narodzin Gabci. Odtąd widać było już tylko dwójkę małych uczniów z tornistrami idących do domu, lub jedzących kanapki gdzieś na stojakach na butelki.
Moje miejsce w domowej hierarchii uległo zmianie. Z najlepszej pozycji najmłodszego dziecka, wyręczanego przez starsze rodzeństwo i rozpieszczanego przez mamusię, spadłam na niższe miejsce, prawie najmłodszego, na które starsi zrzucali drobne obowiązki, typu zanieś – przynieś, i które nie mogło już doprosić się uwagi rodziny. Teraz rozumiem frustrację mojego starszego brata, który przeżywał te katusze przez 9 pierwszych lat swojego życia.
Pierwszym obowiązkiem moim i Szymona jaki pamiętam, i jaki był związany z Gabrysią, było usypianie jej. Polegało to na jednostajnym bujaniu wózka. Czasami do tego stopnia, że dziecko było z niego lekko wrzucane w powietrze. Do dziś nie rozumiem, jak telepanie wśród stukotu kółek wózka i jęku sprężyn mogło uśpić Gabrysię.
Później, w miarę gdy wszyscy dorastaliśmy, poszerzono nam zakres obowiązków. Często ja i Szymon zostawaliśmy sam na sam z małym, ryczącym potworkiem, którego trzeba było ubrać, nakarmić i wywieźć na spacer. Ech, te spacery! Zawsze wymuszane przez Gabcię w czasie najciekawszych programów telewizyjnych, ten spór z bratem o to, kto pójdzie z wózkiem tym razem, ta walka z młodszą siostrą, która protestując przeciwko zawracaniu wyskakiwała z wózka wśród łez, śliny i taczała się po ziemi… To była szkoła życia. Wielka lekcja cierpliwości.
Inną lekcją, jaką od niej dostałam, była to lekcja o dziwo czujności i refleksu. Działo się to niedługo po tym, jak Gabrysia stanęła na nogi. Odkrywała świat samodzielnie poruszając się po podwórku, a nawet często wyruszając poza nie, najczęściej śledząc poczynania kota. Jeżeli tylko drzwi nie były zamknięte, Gabrysia znikała. W pewnym momencie człowiek zdawał sobie sprawę z nieobecności siostry, wybiegał na podwórko, potem na drogę, dostrzegał ją na ulicy zatrzymaną przez sąsiadów (dzięki Wam serdeczne!), lub hen gdzieś daleko wciąż oddalającą się od domu. Wtedy zaczynała się szaleńcza pogoń, istne polowanie na dziecko, które po dopadnięciu trudno było jakoś dodźwigać z powrotem do domu.
Obowiązek zajmowania się Gabcią spadł ze mnie, kiedy wyjechałam do Lublina do liceum.
Nie wiadomo, kiedy Gabrysia urosła (nie tylko wzdłuż), zaczęła poprawnie mówić, a nawet zaczęła już naukę samoobsługi, w czym skutecznie przeszkadza jej Mateczka. Nie żeby nie chciała rozwoju swojego dziecka. Ona po prostu nie potrafi nie wyręczać nikogo, tym bardziej Gabrysi, wiedząc, że zrobi to lepiej i szybciej. Ale, ale, to też się nadrobi. Mateczko – tylko pracuj nad sobą!
Moja więź z Gabrysią jest szczególna. Jako człowiek z deka autystyczny nie potrzebuję słów, aby się z nią porozumieć. Albo też mówimy w swój własny, pozbawiony logiki sposób, co powoduje duże ilości śmiechu.
Gabcia wyraża swoje emocje obrazkami. Kiedy wyjeżdżałam do Lublina rozpoczynając naukę, dostałam od niej obrazek przedstawiający naszą rodzinę. Długo nie opuszczał Lublina. Po wakacyjnym powrocie do domu ramka się rozbiła, ale obrazek pozostał. A ile w tym życiu było „Listów do Judytki”. Największy dowód miłości dostałam jednak, gdy pierwszy raz nie przyjechałam do domu na weekend. Zostałam w internacie. Już w sobotę odebrałam telefon i wysłuchałam relacji o tym, jak Gabcia przeżywa moją nieobecność. Powiedziała: „Judysiu, tensknieł za Tobą”. Nic więcej nie muszę opisywać, ale powiem, że nie było chyba tygodnia, żebym w piątek wracając do domu nie otworzyła drzwi i nie zobaczyła… Gabci biegnącej w moją stronę, wieszającej się na mnie i wołającej: „Już wróciłaś! Już jesteś!!!”