Jak już wiecie, mam pięcioro dzieci. Kiedy
zawitała do nas Gabrysia, rodzina przeżywała kryzys. Mąż - alkoholik, a ja
byłam załamana po niedawnej utracie pracy. Małżonek nie angażował się wtedy
zupełnie w życie rodziny. Właściwie poświęcał się tylko piciu. Pracował
dorywczo, ale tylko po to, by mieć na alkohol.
Każdy materiał ma określoną wytrzymałość, moja
psychika także. Krok po kroku zanurzałam się w czarnej dziurze. Otchłań
depresji wciągała mnie tak intensywnie, że tylko nadludzkim wysiłkiem
zajmowałam się domem i dziećmi. A one były coraz bardziej smutne i zaniepokojone
brakiem jakiegokolwiek oparcia. Nawet w matce.
To one wręcz starały się być oparciem dla mnie.
W tym czasie Gabrysia miała kilka miesięcy.
Pojawiła się kolka jelitowa i rytualny niemalże płacz dziecka o określonej
godzinie. Noszenie na rękach i masaż brzuszka przynosiły znikomy efekt. Jednak
kolka okazała się niczym w porównaniu z licznymi alergiami, w tym także
pokarmowymi.
Pieniędzy brakowało dosłownie na wszystko, a
trzeba było dwa razy tygodniowo kupować mleko sojowe. Tylko takie bowiem mogło
pić dziecko.
Brak pieniędzy, nędza, brak oparcia – to
wszystko pchało mnie w co raz większą depresję.
W tym czasie opiekę nad Gabrysią sprawowały
często starsze córki, głównie Kamila. Ola wkrótce wyjechała do odległego
miasta, aby uczęszczać tam do liceum. Przyjeżdżała tylko na weekendy.
Gabrysia fizycznie rozwijała się doskonale.
Siadała i zaczynała chodzić w książkowym wieku. Jej zachowanie jednak było
czasami trochę niezrozumiałe. Często zamyślała się, leżąc w łóżeczku.
Żartowałam, że pewnie myśli nad jakimś wynalazkiem. A może jest chora? Takie
myśli również miewałam. Jednak jako niepoprawna optymistka szybko je
odrzucałam.
Czasami dziecko dziwnie protestowało, krzyczało
i odpychało mnie, gdy chciałam je wziąć na ręce albo przytulić. Najwyraźniej
dawała mi znak, że nie życzy sobie kontaktu ze mną, z matką. Było zupełnie
inaczej, gdy robiła to Kamila. Z nią Gabrysia chętnie usypiała, jadła, bawiła
się. Dzisiaj nie dziwię się niczemu, jednak wówczas każde odepchnięcie mnie
przez dziecko bardzo bolało. Ale w końcu każdy maluch wybrałby pogodnego,
życzliwego i uśmiechniętego opiekuna. A ja byłam wtedy smutna i
przygnębiona. Gabcia nie chciała mnie takiej. Prawie wszystkie próby kontaktu
kończyły się ucieczką małej i potwornym krzykiem.
Czas powoli leciał. Gabrysia miała dwa latka.
Kamila chodziła już do liceum. Codziennie musiała dojeżdżać do szkoły. Zdaję
sobie sprawę z faktu, że obowiązki uczennicy trudno jest pogodzić z opieką nad
trudną siostrą. Ale jakoś sobie radziliśmy. Taki stan rzeczy utrzymywał się
jeszcze przez jakieś pół roku. Wszelkimi sposobami starałam się nawiązać
kontakt z dzieckiem. Przede wszystkim starałam się mieć pogodną, mimo bólu
duszy, twarz. Było to dla mnie o tyle trudne, że nie potrafię udawać emocji,
czegoś, czego nie czuję w środku. Po prostu nie potrafię kłamać w ten
sposób. Z mojej twarzy można czytać jak z książki. Jednak dla Gabrysi
zrobiłabym wszystko, także i to.
Gabcia, mając dwa i pół roku, jeszcze nie
mówiła. Nie gaworzyła nawet jako niemowlę.
Jeżeli chciała, aby coś jej podano, to pokazywała palcem, mrucząc przy
tym coś niewyraźnie. Gdy nie zgadłam o co jej chodzi lub podawałam niewłaściwą
rzecz, reagowała okropnym krzykiem.
Na spacery jeździłam z nią wózkiem, który za
każdym razem musiałam podstawiać pod sam próg domu i wkładałam małą do środka.
Czasami po prostu nosiłam ją na rękach. Nie lubiła, gdy ktoś z moich znajomych
próbował do niej zagadać.
Dziecko, mając 30 miesięcy, nie miało żadnego
kontaktu z ziemią. Okropnie bała się stanąć na ziemi lub trawie. Nie zgłaszała także swoich potrzeb
fizjologicznych mimo nauki. Jeden jedyny raz w życiu udało jej się zrobić siku
do nocnika. Wówczas zaraz po obudzeniu posadziłam ją i nosiłam po mieszkaniu
siedzącą na nocniku. Trwało to prawie dwie godziny. Dostała gromkie brawa od
całego rodzeństwa. Zachwyty nad nocnikiem i wydarzeniem trwały długo, jednak
nie zmobilizowało to Gabrysi do powtórzenia wyczynu. Nawet pomimo licznych prób
i co raz piękniejszych nocników, które Kamila przywoziła, wracając ze szkoły.
Większą frajdę miała młodzież w autobusie niż Gabrysia. Na niej nowe nocniki
nie robiły wrażenia.
W owym czasie już czułam, że moje dziecko jest
chore. Objawy były dla mnie wyraźne i czytelne. Po fazie zaprzeczenia i
wyparcia, powoli zaczynało do mnie co raz bardziej docierać, że Gabrysi cos
dolega.
Podejrzewałam autyzm.
A moja depresja?
Trzeba było wziąć się w garść, a nie odrzucać
rzeczywistość.
PS. Wkrótce, miejmy nadzieję, że jeszcze dzisiaj, pojawi się na blogu galeria zdjęć Gabci i całej rodziny, która będzie systematycznie uzupełniana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz